Za każdą chemię - jeden szczyt"
Kasia Gulczyńska
Życie każdego człowieka składa się z wielu dróg. Dla mnie początkiem kolejnej drogi życiowej był rok 2007, kiedy śmiałam zamarzyć o zdobyciu najwyższego szczytu Europy, czyli Mont Blanc - wysokość 4810 m n p m. Trudno uwierzyć, ale do tamtej pory nigdy nie byłam w górach, znałam je jedynie z opowieści i zdjęć. W tym samym roku minęło również dziesięć lat, odkąd podjęłam decyzję o samotnym wychowywaniu dwóch Synów: Piotra, rocznik 1990 i Maksymiliana, rocznik 1993. Przeczuwałam nadchodzące w moim życiu zmiany, a kiedy nadeszły, chciałam pokazać chłopcom, jak żyć, a z czasem… uwolnić się od mamy.
W lipcu tegoż roku wraz z czterema towarzyszami wyruszyłam w Alpy. Naszym liderem był Leszek. Tworzyliśmy wszyscy raczej przypadkową grupę wesoło spędzającą czas w masywie Mont Blanc. Śmiałam się, że razem mamy 244 lata. Dużo żartowaliśmy, dodając sobie odwagi potrzebnej do realizacji dość śmiałego wyzwania.
Wybraliśmy klasyczną drogę w kierunku szczytu. Nie było łatwo, lecz cóż znaczyło to dla mnie – kobiety i matki samodzielnie wychowującej dwóch młodych mężczyzn… Znacznie trudniejsze wydawało mi się, także wtedy, zmaganie z problemami w codziennym życiu.
Na szczycie Mont Blanc stanęliśmy 16 lipca ok. godziny 10.00. Nasz lider podjął decyzję o schodzeniu ze szczytu przez Mont Maudit i Mont Blanc du Tacul. Jak później się okazało, była to decyzja, w konsekwencji której zmuszeni zostaliśmy do walki o życie przy dramatycznie zmieniających się warunkach atmosferycznych. Kilka razy podejmowaliśmy próby wezwania pomocy. Trudno zapomnieć mi chwile, gdy usłyszeliśmy nadlatujący helikopter… Nie mógł wylądować, gdyż przeszkadzała pogoda. Powoli traciliśmy nadzieję na ratunek i kiedy w nocy dotarła do nas piesza grupa ratowników, trudno było nam uwierzyć w nadejście pomocy. Myśleliśmy, że to zjawy z najgłębszych zakamarków snu. Po niemalże czterdziestu godzinach od wyruszenia w kierunku Szczytu Mont Blanc wróciłam cała do Chamonix.
Kiedy ochłonęłam po przeżyciach ostatnich dni, zadzwoniłam do swoich bliskich z informacją, że jestem cała. Wtedy też dowiedziałam się, że ktoś z rodziny jest bardzo chory, że jest to rak. Ta osoba, najpierw w szoku, potem w rozpaczy, poddała się, nie chciała walczyć...
Nie wiedziałam, co robić, choć jednocześnie było oczywiste, że cos zrobić trzeba. W głowie kołatało mi jedno - jak przekonać kogoś, kto nagle znalazł się w sytuacji ostatecznej do podjęcia walki. Bycie blisko nie było możliwe z wielu powodów. Mając na świeżo w pamięci własne zmagania o życie, wiedziałam, że musimy walczyć, że razem będziemy walczyć. Powiedziałam wtedy, że wejdę na tyle szczytów z Korony Ziemi, ile chory dostanie chemii...
I tak się stało. Choroba taka jak rak dotyka ludzi na całym świecie i dla mnie logicznym stało się skojarzenie jej z najwyższymi szczytami wszystkich kontynentów. W konsekwencji w ciągu dwudziestu dwóch miesięcy brałam udział w ośmiu wyprawach na najwyższe szczyty z pełnej Korony Ziemi. Oboje podjęliśmy walkę z przeciwnościami, jakie przyniosło życie. Bliska mi osoba dostawała chemię co 2 tygodnie, a ja co 2-3 miesiące byłam na innym kontynencie, próbując zdobyć kolejny szczyt. W dniu, kiedy weszłam na Kilimanjaro w Afryce, chory przyjął pierwszą chemię. Kiedy ja zmagałam się z mrozem i wiatrem wiejącym do 120 km/ h w Ameryce Południowej i niestety zmuszona byłam do podjęcia decyzji o powrocie, bliska mi osoba przyjmowała kolejną dawkę, a jej organizm stawiał opór i w konsekwencji poziom leukocytów spadł do 0,6…
Jednak razem walczyliśmy o życie i razem tę walkę wygraliśmy. Ważne jest, aby w trudnych chwilach człowiek nie musiał być sam. Myślę, że dla każdego chorego prawdziwym Everestem jest pokonanie choroby. Dla mnie takim Everestem są moi Synowie i to, że zdołałam ich wychować i że są całkiem kapitalnymi młodymi ludźmi. Myślę, że cierpienie, jakie w życiu spada na nas ( dotyka nas) jest prowokacją. Uruchamia siłę, o jaką człowiek się nie podejrzewa. Dzisiaj już wiem, że ludzie, którzy zetknęli się z cierpieniem, często albo załamują się, albo robią rzeczy niemożliwe. Siła do walki w znacznym stopniu płynie z naszego nastawienia, pozytywnego myślenia.
Choroba, góry, trudności życiowe są środkiem, którym posługuje się świat do naszego rozwoju. Celem zawsze jest człowiek, jego wnętrze. Najczęściej nie chodzi o to, aby wejść na szczyt, człowiek wspina się po to, aby stać się kimś lepszym. Choroba czy inny dramat to taki "przystanek" na drodze życia, który niespodziewanie zatrzymuje nas w pędzie codzienności, pojawia się z pytaniem, czy nasze życie zmierza we właściwym kierunku i przynosi powód do odkrywania siebie na nowo. A kiedy uporządkujemy swoje myśli, określimy cel, jaki chcemy osiągnąć, wówczas już Nikt i Nic nie jest w stanie zawrócić nas z raz podjętej drogi. Nowotwór może być drogą do nowego życia... życia wewnętrznego. Po realizacji mojego osobistego projektu zastanawiałam się, co zrobić dalej. Chciałam projekt ten spiąć w tzw. różę życia. Postanowiłam zapraszać do udziału w kolejnych projektach osoby, które wygrały walkę z rakiem i poprzez swój udział w nim mogą dać nadzieję i wiarę innym chorym. Nadzieję na to, że z rakiem można wygrać i wrócić do normalnego życia pełnego pasji i marzeń.
W roku 2010 zrealizowałam projekt " Mont Blanc Expedition 2010 " z udziałem osób z doświadczeniem onkologicznym. Z sukcesem zdobyliśmy najwyższy szczyt Europy.
Warto przekraczać własne granice i zdobywać kolejne szczyty życia...., szczyty ludzkich możliwości. W 2011 roku wytyczyłam sobie kolejny cel, żeby poprzez dalsze realizowanie projektów pokazywać, przekonywać wszystkich chorych, że raka można pokonać. Do realizacji tych celów pod koniec maja tego roku założyłam fundację "Pokonaj raka".
Moją pasją i sensem życia stała się pomoc wszystkim chorym onkologicznie, którzy tego potrzebują.